Podobieństwo doświadczeń osób uzależnionych

Przytoczona poniżej rozmowa osób uzależnionych od alkoholu i narkotyków opublikowana przez Gazetę Wyborczą pokazuje podobieństwo doświadczeń osób uzależnionych od różnych substancji psychoaktywnych. Zachęcam do poruszającej lektury.

 

Spowiedź przy dźwięku syren; Gazeta Wyborcza – 1998

Wojciech Maziarski: Opowiedz o sobie.

Paweł Czujkiewicz: Mam 33 lata i jestem narkomanem. Narkotyki zacząłem brać, gdy miałem 15 lat. I brałem je przez jakieś 10 lat. Potem na 2 lata trafiłem do ośrodka odwykowego. Teraz mija dziewiąty rok, od kiedy nie biorę.

W.M. Co brałeś?

P.C. Zaczynałem standardowo: najpierw było wąchanie klejów, potem marihuana, a później – gdy miałem 18 lat – przerzuciłem się na polską heroinę, czyli kompot, przy którym już zostałem.

W.M. czy, patrząc z dzisiejszej perspektywy, jesteś w stanie powiedzieć, od którego momentu stałeś się uzależniony od narkotyków?

P.C. To zależy, czy chodzi o uzależnienie fizyczne, czy psychiczne…

W.M. Powiedz o obu.

P.C. Myślę, że fizycznie byłem uzależniony od momentu, gdy zacząłem brać kompot. Psychicznie natomiast byłem uzależniony od chwili, gdy pierwszy raz sięgnąłem po cokolwiek. A może nawet wcześniej….

W.M. Większość czytelników nie rozumie chyba o czym mówisz. Ja akurat rozumiem, bo jestem alkoholikiem. Gdy z dzisiejszej perspektywy patrzę wstecz, też czasami wydaje mi się, że uzależnienie to miałem w sobie od zawsze i pierwszy kieliszek alkoholu był mi potrzebny tylko po to, by je ujawnić. Wypiłem i odkryłem: To jest to! To jest ta substancja, po której czuję się rewelacyjnie, znikają wewnętrzne napięcie i lęk, tryskam energią i dowcipem, świat wydaje się cudowny, a ludzie uroczy, interesujący i sympatyczni.

I tak trwało to latami, od imprezy do imprezy, które były coraz częstsze. Nie potrafię jednak odnaleźć momentu, kiedy mój organizm wbudował alkohol w procesy fizjologiczne i po prostu zaczął się go domagać. Wtedy odczuwałem to już jako koszmar. Ale bardzo długo trwało, zanim się on zaczął. Z tego, co słyszałem, w przypadku narkotyków dzieje się to szybciej.

P.C. Jednak nie ma znaczenia, czy ktoś jest uzależniony tylko psychicznie, czy już także fizycznie. Spotykam się z takim rozróżnieniem, gdy ludzie mówią mi: ”Ja nie jestem uzależniony, bo palę tylko trawkę. Uzależnieni są ci, którzy biorą heroinę”. A ja wiem, że uzależnienie ma się – o, tutaj – w głowie. Bez względu na to, czym się szpikujesz, jesteś uzależniony, gdy ta substancja służy ci do ucieczki od rzeczywistego świata, od otoczenia, od problemów. Chcesz przestać myśleć o rzeczach, z którymi sobie nie umiesz sobie poradzić? Proszę bardzo – tu masz prosty i niezawodny sposób.

W.M. I nawet nie musi to być substancja chemiczna. Znam osobę, która ma świra na punkcie kupowania sobie różnych głupot. Coś się jej stało? No to do sklepu po szminkę. W pracy nakrzyczeli na nią? No to po klipsy na albo bluzeczkę. Tak poprawia sobie nastrój na 5 minut, po czym znowu wpada w dołek, więc z powrotem leci do sklepu. Aż wreszcie okazuje się, że w 5 dni po wypłacie jest bez grosza. Więc ma wyrzuty sumienia, że postąpiła tak idiotycznie, i żeby je zagłuszyć, robi sobie przyjemność: pożycza pieniądze i leci do sklepu po nową szminkę. I tak wkoło Macieju.

Skupmy się jednak na uzależnieniach od substancji chemicznych, bo one nie tylko rozkładają normalne życie człowieka, ale w dodatku wykańczają organizm. Od nich po prostu się umiera.

Na własny użytek wypracowałem sobie taką koncepcję uzależnień: w toku ewolucji wyposażeni zostaliśmy nie tylko w umiejętność racjonalnego rozumowania, lecz także w zdolność do odczuwania emocji. Niektóre z tych emocji odbieramy jako nieprzyjemne i staramy się od nich uciec, niektóre zaś jako przyjemne – i do tych dążymy.

Te nieprzyjemne są czymś w rodzaju syreny alarmowej, sygnalizującej, że coś jest nie w porządku. Czuję lęk, niepokój, wstyd, strach. To znaczy, że syrena wyje i każe mi się rozejrzeć po otoczeniu i po swoim życiu, by sprawdzić, co jest nie tak, jak być powinno. Jeśli udami się trafnie rozpoznać przyczyny alarmu, i odpowiednio zareagować, wycie ustaje i ewentualnie jeszcze w nagrodę poczuję się dobrze, spłynie na mnie błogi spokój, poczucie szczęścia czy coś równie sympatycznego. W ten sposób mój układ nerwowy krzyknie mi: Bingo! Dobrze kombinujesz! O to właśnie chodziło!

Ten mechanizm działałby świetnie, gdyby człowiek nie zaczął eksperymentować z chemią i nie odkrył substancji takich jak alkohol czy narkotyki. Bo teraz już wcale nie muszę zastanawiać się, dlaczego właściwie ta syrena nie daje mi spokoju i jak mam się zachować, żeby ucichła. Po prostu mogę ją wyłączyć. Wystarczy tylko parę kieliszków lub działka narkotyku.

A w dodatku w zasięgu ręki są też błogostan i poczucie bezgranicznego szczęścia, które – jak sądzę – miały być nagrodą wyjątkową rzadką. Za pomocą chemii mogę sztucznie zmusić swój mózg, by wypowiadał to sakramentalne „bingo” parę razy dziennie. Nie znam nikogo, kto będąc w takim stanie, przejmowałby się tym, że za miesiąc czy za rok wywiozą go nogami do przodu. Ja w każdym razie się nie przejmowałem.

U mnie wszystko się zaczęło od likwidowania lęku i zahamowań w kontaktach z ludźmi. Z natury jestem towarzyski i źle znoszę samotność, lecz na towarzyskich spotkaniach, dopóki nie wypiłem, czułem się spięty, izolowany, nudziłem się, denerwowały mnie rozmowy. A jak już się napiłem, zaczynałem się czuć dobrze. Nagle okazywało się, że towarzystwo jest sympatyczne, a rozmowa bardzo błyskotliwa i ciekawa. Syrena w mojej głowie milkła. Włączałem się do zabawy i przestawałem mieć poczucie izolacji. Alkohol pomagał mi też likwidować niepokój i napięcie będące wynikiem stresu. Oczywiście wszystko dostrzegam dopiero dzisiaj – wtedy w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, że pijąc likwiduję jakieś nieprzyjemne stany emocjonalne.

A tobie co załatwiały narkotyki?

P.C. Byłem nieśmiałym chłopcem, zwłaszcza w kontaktach z dziewczynami. Pierwszy kontakt seksualny podjąłem bardzo późno i bardzo się tego wstydziłem. Narkotyki dawały mi poczucie pewności siebie. Poza tym pomogły mi przybrać pozę twardego faceta. Na podwórku zacząłem uchodzić za sukinsyna, groźnego człowieka, który ćpa, ma niebezpieczne kontakty, więc należy się z nim liczyć i bać się go. Dla wielu kolegów stałem się autorytetem. Rządziłem na osiedlu.

Bardzo mi to odpowiadało, bo też miałem zahamowania, nie potrafiłem się bawić, tańczyć – a potrzebowałem akceptacji ze strony grupy. Nie można jednak we3jść do jakiegoś środowiska, mówiąc: Kochani, jestem nieśmiały i trudno mi nawiązać z wami kontakt, ale przyjmijcie mnie do siebie. Więc przybrałem pozę twardziela i zbira i sam zdominowałem tę grupę.

Do dziś wielu ludzi na osiedlu, którzy znają mnie z tamtego okresu, patrzy na mnie z respektem. Nikt np. do mnie nie podejdzie i nie powie: „Dorzuć się do wina”, bo wszyscy wiedzą, że jeśli nie chce się mieć kłopotów, nie wolno się tak do mnie odzywać.

Teraz, z perspektywy wielu już lat, dostrzegam też, że chyba brakowało mi akceptacji w domu, więc w ten sposób starałem się zrekompensować to sobie na podwórku. Ojciec nigdy mnie nie chwalił – chyba że był pijany. Gdy jednak był trzeźwy, zachowywał zimny dystans wobec mnie albo mnie za wszystko krytykował.

W.M. Gdy zacząłeś brać narkotyki, mieszkałeś z rodzicami. Jak szybko zorientowali się, co się z tobą dzieje, i jak zareagowali?

P.C. Dowiedzieli się po dwóch miesiącach, że wącham klej i palę marihuanę. Doszło do strasznej awantury i rękoczynów. Wybiłem ojcu dwa zęby i musiałem wynieść się z domu. Przeniosłem się do ciotki. Po miesiącu wróciłem i już w sposób jawny brałem kompot. To był stan wojenny i wmawiałem rodzicom, że biorę po to, by nie iść do wojska. Że jak kila razy się nakłuję i będą ślady, to komisja mnie odrzuci jako niezdolnego do służby. I tak mnie zresztą wzięli, tyle że do służby zastępczej.

Tak więc nie kryłem się z kompotem. Jawnie to demonstrowałem, podobnie jak przynależność do różnych subkultur – najpierw byłem punkowcem, potem skinheadem (ale to było coś innego niż dzisiejsi skinheadzi – nie było w tym jeszcze haseł narodowych i nacjonalizmu). Rodzice nie mieli wyjścia – musieli się pogodzić z tym, że syn się im wykoleił i nie mają na niego wpływu.

W.M. Skąd miałeś pieniądze na narkotyki?

P.C. Dziś świat narkotyków w Polsce sprofesjonalizował się tak jak na Zachodzie i rzeczywiście trzeba mieć albo bogatych rodziców, żeby je kupować, albo samemu zarabiać na nie sprzedażą ich innym. W tamtych czasach można jeszcze było jakoś kombinować. Na przykład ja byłem w układzie z facetem, który produkował kompot i sam go brał (tak jak ja przeszedł leczenie i od 12 lat nie bierze). Zawsze miał dla mnie działkę, a ja mu się rewanżowałem różnymi rzeczami, np. cukrem.

W.M. Jak to cukrem?

P.C. On był już w takim stanie, że nie jadł normalnych posiłków, tylko cukier, glukozę, mleko granulowane – takie rzeczy, które organizm łatwo przyswaja. Pamiętam, jak kiedyś przyniosłem mu 2 kilo cukru, a on mi za to przez tydzień dawał kompot.

W.M. To była wielka zdobycz, bo przecież cukier był wtedy na kartki. Skąd wytrzasnąłeś dwa kilo?

P.C. Po prostu ukradłem rodzicom z kuchni.

W.M. Gdy organizm przyzwyczaja się do narkotyku czy alkoholu, zaczyna się go domagać. Jak to czułeś?

P.C. Na początku byłem przekonany, że mam dość sił, by przerwać branie, kiedy zauważę u siebie jakieś niepokojące objawy. Tyle, że kiedy one się pojawiły, w pierwszej chwili nawet ich nie rozpoznałem. Nie wiedziałem, że to już jest właśnie to. Wydawało mi się, że mam grypę: z nosa mi ciekło, miałem temperaturę, biegunkę, zbierało mi się na wymioty.

W.M. Opisujesz mi po prostu monstrualnego kaca po wielodniowym piciu. Miałem to samo. Plus bezsenność, pocenie się ….

P.C. Dokładnie. Bezsenność, strumienie lepkiego, cuchnącego potu i zimne dreszcze. Łamanie w stawach i bóle mięśni. Nie jestem masochistą, więc nie był to dla mnie stan przyjemny. Kombinowałem, co zrobić, żeby z niego wyjść. Bardzo szybko zorientowałem się, że wystarczy jeden zastrzyk, żeby to minęło…

W.M. Mnie pomagała flaszka. Tyle że ciężko było po nią pójść, bo wszystkiemu temu towarzyszył stan potwornego lęku, który powstrzymywał mnie przed wyjściem z domu. Ale i tak szedłem, bo musiałem.

P.C. To już chyba jest uwarunkowane społecznie. Ja po prostu widziałem, że się staczam, że jestem wychudzony, brudny, zaniedbany, więc wstydziłem się pokazać na oczy ludziom, którzy normalnie żyją, chodzą po ulicach, spacerują z dziewczynami. Czułem się jak szmata.

A jak uciec od tego wstydu? To przecież jasne – dać sobie w żyłę.

Poza tym bałem się, że jeśli, nie daj Boże, zgarnie mnie milicja, to wyląduję w areszcie, gdzie nie będę mógł wziąć kolejnej działki, i koszmar zacznie się od nowa. Wtedy myślałem już tylko o tym, żeby codziennie zapewnić sobie działkę. Wszystko inne było nieważne.

Wielu moich kumpli poszło siedzieć za kradzieże i włamania, czyli za przestępstwa popełnione tylko po to, żeby mieć za co brać. Ja miałem szczęście – nie posadzono mnie.

Udało mi się też nie być męską prostytutką, ale żadna w tym moja zasługa.

Wcale nie jestem pewien, czy nie poszedłbym na to, gdybym w ostatnim okresie brania znalazł się w sytuacji podbramkowej i byłby to jedyny sposób zdobycia pieniędzy na kompot.

W.M. A z czego żyłeś w tamtym okresie?

P.C. A bo ja wiem? Trochę z żebraniny na ulicach, trochę z drobnych kradzieży i włamań, trochę z jakiś układów, np. kumpel dawał mi towar na sprzedaż, z którego mogłem wziąć sobie działkę. Sypiałem u rodziców, noc czasem coś podbierałem im z lodówki, więc dochodziło do awantur, że pasożytuję na nich. Trwało to w sumie trzy lata.

W.M. Rodzice nie wyrzucili cię z domu?

P.C. Do tego nie doszło.

W.M. Z tego, co mówisz, wyciągam wniosek, że narkotyki błyskawicznie cię obezwładniły.

Więc wracam do tematu, który już poruszyliśmy: mam wrażenie, że uzależnienie od alkoholu postępuje wolniej. Przez całe lata jakoś funkcjonowałem, uczyłem się, pracowałem, zarabiałem, zanim nastąpił moment, w którym musiałem przyznać wobec samego siebie, że to już koniec, że w całym moim życiu pozostała już tylko jedna rzecz, która się liczy: alkohol.

Zastanawiam się, czy ta różnica wynika z tego, że uzależnienie od narkotyków rzeczywiście rozwija się szybciej, czy też jest to rezultat społecznej akceptacji dla alkoholu. Bo przecież można funkcjonować z taką etykietką: „To normalny facet, tyle że lubi sobie wypić”. Jakoś jednak nie spotkałem się z opinią, że ktoś jest „normalnym facetem, tyle że lubi sobie dać w żyłę”.

P.C. Myślę, że oba czynniki odgrywają rolę. Z jednej strony bardzo duże znaczenie ma społeczna akceptacja dla alkoholu, który jest legalny i powszechnie dostępny. W ośrodku Monaru spotkałem kiedyś alkoholika, który zgłosił się na leczenie. Gdybym o nim nie wiedział, nigdy nie domyśliłbym się, że jest rzeczywiście uzależniony. Był to zadbany, zamożny i dobrze prosperujący biznesmen, któremu alkohol towarzyszył w codziennej działalności. Biznesowe lunche, kolacje w Mariocie i tak dalej. Przez całe lata pił, pracował i jakoś sobie radził. Ale oczywiście i to się kiedyś skończyło, więc trafił na leczenie.

Z drugiej strony narkotyki rzeczywiście szybciej czy intensywniej niż alkohol degenerują psychikę i system zasad etycznych uzależnionego. Przecież człowiek biorący chcąc nie chcąc od razu ładuje się w całe bagno, które towarzyszy światu narkotyków: nielegalny handel, kradzieże, prostytucja i tak dalej.

W.M. W pewnym momencie – było to jeszcze wiele lat przed tym, zanim dojrzałem do leczenia – nabrałem podejrzeń, że coś z tym moim piciem jest nie tak. Wprawdzie w oczach większości ludzi udawało mi się jeszcze uchodzić za człowieka normalnego, zdrowego, choć „imprezowego”, lecz przecież ja sam wiedziałem, np. bez alkoholu nie mogę już zasnąć.

W pierwszej chwili poczułem się po prostu przerażony, a potem imałem się wielu patentów, żeby przekonać siebie samego, że to nie choroba alkoholowa. Porównywałem się z innymi: „Przecież kolega Ziutek czy kolega Mietek pije tyle co ja albo i więcej, a skoro tak, to i ze mną jest wszystko w porządku”. Teraz dopiero widzę, że niektórzy z tych, z którymi się porównywałem, wcale nie pili tyle co ja, a inni rzeczywiście pili – tyle że sądzę, że też są uzależnieni.

Porównywałem też swoją sytuację z położeniem tych, o których wiedziałem, że są uzależnieni. Myślałem: „Tamten jest ostatnią łajzą, śpi na ławce w parku, do niczego się nie nadaje. Więc jaki ze mnie alkoholik, skoro radzę sobie w życiu, pracuję, mam dom, wyglądam jak normalny człowiek?”.

Czy ty masz podobne doświadczenia?

P.C. W przypadku uzależnienia od heroiny nie można mieć złudzeń ani wątpliwości. Ja wiedziałem, że jestem uzależniony, mogłem sobie tylko wmawiać, że inni są ode mnie gorsi. Że ja jeszcze nie spadłem na samo dno, bo nie muszę żebrać, ani sprzedawać się homoseksualistom na Dworcu Centralnym. Też się pocieszałem, że jeszcze jakoś sobie radzę w życiu, tyle że to „radzenie sobie” sprowadzało się do zdobywania kompotu. To było moje jedyne zajęcie i jedyny cel życia.

W.M. Był okres, kiedy próbowałem kombinować ze zmniejszaniem dawek alkoholu czy przerzucaniem się na słabsze trunki – np. cztery czy pięć puszek piwa zamiast butelki wódki. Albo narzucałem sobie okresy abstynencji – np. mówiłem: „Dobra, teraz przez dwa tygodnie ani kropli”. Pod koniec oczywiście dałem sobie spokój z tymi wysiłkami, a gdy ktoś mi proponował np. jedną szklankę piwa i wiedziałem, że nie będzie więcej alkoholu – odmawiałem. Bo nie warto się kaleczyć – jak pić, to do oporu.

Teraz już wiem, że po prostu mój organizm protestował przeciwko dawkom mniejszym od tych, do których był przyzwyczajony.

Próbowałeś czegoś takiego z narkotykami?

P.C. Tak, ale też szybko z tego zrezygnowałem. Wiedziałem, że mój organizm potrzebuje 10 centymetrów kompotu, żeby funkcjonować normalnie, więc wzięcie 8 jest bez sensu. Równie dobrze mogłem nie brać wcale. Przy czym wtedy już nie brałem po to, by czuć się świetnie. Kompot był mi potrzebny, by przez chwilę czuć się normalnie i nie cierpieć.

W.M. To jest zamknięty krąg. Ja też piłem alkohol, żeby wyeliminować te wszystkie objawy, o których już mówiliśmy. Na chwilę pomagało, ale gdy poziom alkoholu we krwi zaczynał mi spadać, znów zaczynał się koszmar. Więc znowu trzeba się było napić. I tak w kółko.

Pod koniec byłem już w takim stanie, że nie miałem nawet siły, żeby wyjść do sklepu po butelkę.

Jedynym ratunkiem okazywało się wtedy odtrucie w szpitalu: kroplówka, żeby przepłukać organizm i uzupełnić w nim poziom płynu, środki uspokajające, żeby złagodzić dygot i tak dalej.

P.C. Ja też trafiłem na odtrucie. Byłem już tak osłabiony, że nie miałem sił, żeby się ruszyć i zdobyć kolejną działkę. Dzięki temu przeżyłem. Gdybym miał wtedy pod ręką kompot, brałbym go na okrągło, aż w końcu pewnie bym umarł.

W.M. Czy ktoś z twoich przyjaciół i znajomych umarł od narkotyków?

P.C. Tak. Co więcej, czują się za to współodpowiedzialny, bo to ja byłem tym, od którego zaczęło się ćpanie na moim osiedlu. Wielu osobom to ja po raz pierwszy dałem narkotyki. Dla innych byłem przykładem, na którym się wzorowali. Spośród tych ludzi wielu już nie żyje. Inni jeszcze żyją, ale wciąż biorą.

W.M. Pamiętam, gdy wpadłem w taki wielodniowy ciąg picia, nie byłem w stanie jeść. Ewentualnie jakąś zupkę z torebki, ale na pewno nic, co trzeba by gryźć. A ty?

P.C. Przy narkotykach na ogół jest tak, że można jeść tylko rzeczy łatwo przyswajalne przez organizm – głównie słodycze. A więc ciastka, herbatniki, czekoladę, dżem, cukier. Pod koniec miałem 20 kilo niedowagi.

W.M. Jak to się stało, że po 10 latach brania zdecydowałeś się na leczenie?

P.C. To był cały splot okoliczności, które w końcu mnie do tego zmusiły. Byłem już zmęczony tym wszystkim – kombinowaniem, kradzieżami, zdobywaniem kompotu. W domu atmosfera była koszmarna, ojciec mnie wyklął, powiedział, że już nie uważa mnie za syna i wszystko mu jedno, czy umrę, czy nie.

Byłem osłabiony i wychudzony. I wreszcie w roku 1990 złapano mnie przy włamaniu do sklepu. Nawet nie pamiętam, co ukradłem, bo byłem pod wpływem kompotu. Groziło mi, że pójdę do więzienia. To wszystko razem skłoniło mnie do podjęcia leczenia.

W.M. To typowe. Nie znam nikogo, kto będąc uzależnionym od czegokolwiek, tak po prostu sam z siebie podjąłby decyzję, by się leczyć. Zawsze jest to wynik jakiejś presji zewnętrznej.

Mnie też wszystko musiało zawalić się na głowę, żebym do tego dojrzał. Ostatecznym bodźcem była groźba, że wylecę z pracy i zostanę bez środków do życia. Ale nawet wtedy jeszcze moja teoretycznie świadoma decyzja nie do końca była świadoma. Dziś widzę, że podjąłem ją trochę tak dla świętego spokoju i dopiero w trakcie terapii dopiero wewnętrznie do niej dojrzałem.

P.C. Gdy ja na 2 lata trafiłem do ośrodka, byłem święcie przekonany, że naprawdę chcę się leczyć, i wściekałem się, jeśli terapeuci poddawali to w wątpliwość. Dzisiaj widzę, że mieli rację.

W.M. Opowiedz o swoich doświadczeniach powrotu do życia bez narkotyków.

P.C. W ośrodku po prostu od podstaw uczono mnie życia. Stwarzano tam sytuacje, przed którymi dawniej uciekałem w narkotyki – a teraz musiałem im sprostać. Na przykład na dyskotekach: musiałem prosić dziewczyny do tańca i bawić się z nimi. Dawniej był to dla mnie stres nie do pokonania. Teraz zrobiłem to raz, drugi, trzeci. Nie powiem, że stałem się miłośnikiem takich imprez, ale gdybym się znalazł na dyskotece, już bym sobie poradził.

Nauczyłem się pracować. Bo wcześniej nie pracowałem, tylko ćpałem., a nawet jeśli zdarzyło mi się zahaczyć w jakiejś robocie, zaraz ją porzucałem, by móc spokojnie brać. Teraz musiałem się nauczyć, co to jest praca i przestrzeganie dyscypliny. Że np. kiedy pracuję, nie mogę sobie robić przerwy na papierosa. I tak dalej. Takich sytuacji było mnóstwo. Terapia była po prostu twardą szkołą funkcjonowania na trzeźwo w normalnym świecie. Oczywiście wszystkiego w ciągu tych 2 lat nie dało się przerobić, ale ta szkoła dała mi już solidne podstawy, by po wyjściu samodzielnie szlifować dalej te umiejętności.

Szlifowałem je, najpierw przez 5 lat pracując w Monarze, teraz zaś – w klubie młodzieżowym Alternatiff na warszawskiej Starówce.

W.M. Ja mam trochę inne doświadczenie. Nie mam poczucia, bym w czasie terapii i po niej musiał od zera uczyć się funkcjonować w normalnym świecie, bo w końcu przez lata w nim funkcjonowałem, starannie ukrywając przed otoczeniem swoją chorobę.

Nauczyłem się natomiast rozpoznawać to, co dzieje się we mnie – zacząłem choć trochę rozumieć sygnały tej syreny alarmowej, o której mówiłem. Dawniej nie zdawałem sobie sprawy, że np. czuję wstyd, lęk, czy niepokój, albo że dokucza mi wewnętrzne napięcie spowodowane zmęczeniem, stresem, czy czymkolwiek innym. W takich sytuacjach kiedyś uświadamiałem sobie tylko jedno: „Trzeba sobie chlapnąć”.

Teraz już na ogół przynajmniej domyślam się o co naprawdę chodzi. I zyskałem na to jakiś wpływ – bo jeśli wiem, że na pewne sytuacje, czy bodźce reaguję, powiedzmy, lękiem lub irytacją, to mogę starać się ich unikać, albo – jeżeli to absolutnie niemożliwe – przynajmniej minimalizować ich negatywne skutki.

Paradoksalnie więc mam wrażenie, że żyje mi się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. To jest tak, jakby choroba zmusiła mnie do poszperania w zakamarkach mojej własnej psychiki, dzięki czemu mogę sensowniej kształtować własne życie.

P.C. Rzeczywiście, jest coś takiego. Oczywiście nie cieszę się z tego, że jestem uzależniony i że zmarnowałem tyle lat życia, kiedy mogłem się np. uczyć, ale też nie użalam się nad sobą. Traktuję to po prostu jako koszty własne.

Kiedyś rozmawiałem z pewną panią doktor psychiatrii, która jest autorytetem w dziedzinie uzależnień. Powiedziała, że narkomanem czy alkoholikiem jest się już do końca życia, że nawroty zdarzają się nawet po kilkunastu latach. A ja jej odpowiedziałem: „Pani doktor, nie interesuje mnie, czy do końca życia będę nosił etykietkę narkomana, czy nie. Ja wiem tyko jedno – że po leczeniu czuję się tak, jak nie czułem się jeszcze nigdy w życiu”.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.